Książka "Zdobyć zdjęcie. Moja historia fotografii prasowej." John Morris

 

Przypadek, błąd i oszustwo:

5 nieznanych historii, które ukształtowały legendę fotoreportażu

Wprowadzenie

Kiedy myślimy o wielkich fotografiach XX wieku, przed oczami staje nam obraz samotnego, odważnego fotoreportera na linii frontu – postaci na poły romantycznej, ryzykującej życie, by uchwycić decydujący moment. To piękna, ale niepełna opowieść. Brakuje w niej cichego bohatera, który rzadko trzymał w ręku aparat, a mimo to kształtował naszą wizualną pamięć o historii. Tym bohaterem był fotoedytor.

Jednym z najważniejszych był John G. Morris. Zza biurka w redakcjach magazynów „LIFE”, „Ladies' Home Journal” czy agencji Magnum Photos, był świadkiem nieprawdopodobnych, często chaotycznych, a czasem wręcz komicznych kulis powstawania ikonicznych zdjęć. Jego wspomnienia to kronika nie tylko wielkich wydarzeń, ale też ludzkich błędów, etycznych dylematów i szczęśliwych zbiegów okoliczności, które decydowały o tym, co zobaczy świat.

Oto pięć zaskakujących historii z jego wspomnień, które pokazują, że za legendą fotografii często kryje się coś więcej niż tylko talent fotografa – kryje się przypadek, błąd, a nawet jawne oszustwo.

Jak przypadek i błąd w ciemni stworzyły legendę fotografii z D-Day

Historia zdjęć Roberta Capy z lądowania aliantów w Normandii jest jedną z najsłynniejszych w dziejach fotografii. Jednak ich ikoniczny, poruszony i ziarnisty wygląd, który stał się wizualnym symbolem chaosu inwazji, nie był artystycznym zamysłem, a wynikiem katastrofy w ciemni.

Gdy cztery rolki filmu Capy dotarły wreszcie do londyńskiego biura „LIFE”, Morris zlecił ich natychmiastowe wywołanie młodemu asystentowi, Dennisowi. Presja czasu była ogromna. W pośpiechu Dennis umieścił negatywy w szafce do suszenia i, chcąc przyspieszyć proces, zamknął drzwiczki. W pozbawionym wentylacji wnętrzu temperatura gwałtownie wzrosła. Emulsja dosłownie stopiła się i spłynęła z trzech rolek filmu, czyniąc je bezużytecznymi. Ocalała tylko czwarta rolka, na której zachowało się jedenaście kadrów. Do gabinetu Morrisa wbiegł zapłakany asystent.

Nieszczęście! Wszystkie zdjęcia Capy przepadły!

Techniczna katastrofa, która pogrążyła Morrisa w rozpaczy, paradoksalnie nadała ocalałym kadrom ich historyczną moc. Ich ziarniste niedoskonałości, być może spotęgowane przez nieszczęśliwy wypadek w laboratorium, uchwyciły esencję D-Day lepiej niż jakikolwiek technicznie perfekcyjny obraz. Błąd w ciemni stał się decydującym momentem, który zdefiniował wizualną pamięć o jednym z najważniejszych dni XX wieku.

Gdy „skradzione” zdjęcie zmusiło magazyn „LIFE” do wycofania całego nakładu

W bezwzględnej walce o zdobycie ekskluzywnego materiału granice etyki bywały płynne, a presja na reporterów ogromna. W 1940 roku magazyn „LIFE” dowiedział się, że Charlie Chaplin w największej tajemnicy kręci film „Dyktator”. Redaktor Wilson Hicks wydał swojemu korespondentowi w Hollywood, Richardowi Pollardowi, proste polecenie: zdobyć fotos „za wszelką cenę”.

Pollard potraktował zadanie dosłownie. Zapłacił montażyście 50 dolarów za mały skrawek negatywu, po czym uczciwie poinformował Hicksa, że zdjęcie zostało zdobyte nielegalnie. Hicks zignorował ostrzeżenie. Fotos Chaplina w roli parodiującej Hitlera ukazał się w dziale „Zdjęcie tygodnia”. Reakcja była natychmiastowa – w poniedziałek Chaplin pozwał redakcję do sądu. Hicks, próbując ratować skórę, zadzwonił do Pollarda, usiłując zrzucić na niego winę. Odpowiedź reportera była krótka i dosadna.

Powiedziałem ci przecież, że fotos jest kradziony, ale tobie to nie przeszkadzało!

Ostatecznie cały wydrukowany nakład magazynu trzeba było wycofać, usunąć zdjęcie i wydrukować go ponownie. Ta historia jest gorzką ilustracją realiów „złotej ery” fotodziennikarstwa – świata, w którym hasło „zdobyć zdjęcie” czasem usprawiedliwiało wszystko, ale pokazywała też, że nawet medialny gigant jak „LIFE” musiał ugiąć się przed siłą i determinacją największych gwiazd.

Kiedy Alfred Hitchcock wyreżyserował dla „LIFE” fikcyjny fotoreportaż na zlecenie Białego Domu

W czasie II wojny światowej granica między rzetelnym dziennikarstwem a propagandą zacierała się niebezpiecznie. Najlepszym tego przykładem jest niezwykła współpraca, jaką magazyn „LIFE” podjął z mistrzem suspensu, Alfredem Hitchcockiem. Biały Dom zwrócił się do redakcji z pomysłem na materiał ostrzegający przed „nieostrożnymi gadkami” – realizujący słynne hasło „loose lips sink ships”.

Tak narodził się fikcyjny fotoreportaż zatytułowany „Have You Heard”. Hitchcock osobiście wyreżyserował całą historię, która została przedstawiona w formie serii zdjęć. Opowieść zaczynała się niewinnie: kobieta w kościele podsłuchuje modlitwę pastora za „naszych chłopców, którzy muszą opuścić kraj”. Traktuje to jako tajną informację i powtarza ją w autobusie. Plotka zaczyna żyć własnym życiem, przechodząc przez łaźnię parową i restaurację, aż trafia do krawca, który początkowo ją zbywa, mówiąc: „Ja nigdy nie słucham plotek”. Jednak następnego dnia pewien oficer zamawia u niego tropikalne koszule, potrzebne na wtorek. Krawiec domyśla się, że wkrótce z portu wypłynie okręt. W końcu pogłoska dociera do uszu szpiega, a ten przekazuje ją załodze niemieckiego okrętu podwodnego, co prowadzi do storpedowania amerykańskiego transportowca.

W tej propagandowej inscenizacji Hitchcock obsadził samego siebie w niewielkiej roli barmana. Ten przykład dobitnie pokazuje, jak potężne autorytety – ikona dziennikarstwa jak „LIFE” i ikona kina jak Hitchcock – angażowały swoje siły i prestiż, by na zlecenie rządu kształtować nastroje społeczne w czasach wojennego zagrożenia.

Agencja Magnum Photos: narodziny legendy z marzenia, ryzyka i 400 dolarów

Dziś Magnum Photos to najbardziej prestiżowa agencja fotograficzna na świecie, synonim najwyższej jakości i niezależności. Jednak jej początki były niezwykle skromne i opierały się na marzeniu, przyjaźni i ogromnym ryzyku finansowym. Inicjatywa była realizacją idei Roberta Capy: stworzenia spółdzielni, w której fotografowie byliby właścicielami swoich negatywów i szefami samych siebie.

W 1947 roku pięciu fotografów – Robert Capa, Henri Cartier-Bresson, George Rodger, David „Chim” Seymour i William Vandivert – założyło agencję. Inwestycja początkowa była minimalna: każdy z członków wniósł zaledwie 400 dolarów. Przez pierwsze lata istnienia agencja balansowała na krawędzi bankructwa. John G. Morris wspomina kluczowy moment, kiedy finanse Magnum wisiały na włosku. Po zrealizowaniu zleceń w Chinach i Indiach, na koncie Henri Cartier-Bressona w agencji uzbierała się pokaźna suma pięciu tysięcy dolarów. Capa musiał go ostrzec.

Jeżeli wycofasz te pieniądze, grozi nam bankructwo.

Henri nie wycofał pieniędzy. Ten gest zaufania i solidarności pozwolił agencji przetrwać. Historia narodzin Magnum to opowieść o tym, jak idea oparta na pasji, wzajemnym szacunku i rewolucyjnym podejściu do praw autorskich, mimo finansowej niepewności, zdołała na zawsze zmienić rynek fotografii i stać się legendą.

Prawdziwe życie Ameryki: siła ukryta w fotoreportażu o codzienności

Pracując dla „Ladies' Home Journal”, magazynu postrzeganego jako pismo dla kobiet z klasy średniej, John G. Morris zainicjował cykl, który przełamywał konwencje. Seria „Jak żyje Ameryka” skupiała się na dokumentowaniu zwykłego, często trudnego życia, pokazując Amerykę bez retuszu.

Jednym z najbardziej wstrząsających materiałów był reportaż o rodzinie górnika z Kentucky, Jima Perkinsa. Zdjęcia ukazywały skrajną biedę: jedenaście osób gnieżdżących się w czteroizbowym baraku, śpiących po czworo w jednym łóżku. Jedno ze zdjęć, przedstawiające śpiące dziecko z muchami na twarzy, stało się cichym, ale potężnym oskarżeniem społecznym. Morris udowadniał, że siła fotografii nie leży tylko w dokumentowaniu wielkich wydarzeń, ale także w ukazywaniu prawdy o codziennym życiu.

Innym razem, wybierając zdjęcia do reportażu o młodej gospodyni domowej z Manhattanu, Morris stanął przed trudnym zadaniem. Przeglądał dziesiątki niemal identycznych ujęć kobiety przy desce do prasowania. Były prozaiczne i pozornie pozbawione historii. Jednak na jednym z kadrów jej wyraz twarzy nagle się zmienił – w oczach pojawił się niepokój. Morris od razu zapytał o to autorkę zdjęć, Esther Bubley.

Co tam się stało? - zapytałem Esther. Jej dziecko zaczęło płakać.

Ten jeden moment, ta subtelna zmiana, nadała scenie głębię. Morris wybrał właśnie to zdjęcie na otwarcie reportażu. Pokazał tym samym, że decydująca chwila może kryć się nie tylko na polu bitwy, ale także w najzwyklejszej, powszedniej czynności, ujawniając uniwersalne ludzkie emocje.

Zakończenie

Historie z archiwum Johna G. Morrisa przypominają, że za każdym wielkim zdjęciem, które zapisało się w naszej pamięci, stoi nie tylko błysk geniuszu fotografa, ale często niewidoczna praca, trudne decyzje i niezwykły splot przypadków. Rola fotoedytora polegała właśnie na odnajdywaniu sensu, narracji i prawdy w chaosie setek klatek, a czasem także w obliczu technicznej katastrofy czy etycznego kompromisu.

Te opowieści zza kulis demitologizują proces tworzenia historii w obrazach. Pokazują, że fotografia, nawet ta najbardziej ikoniczna, jest wynikiem nie tylko wizji, ale i ludzkiej niedoskonałości, szczęścia i przypadku. Zmuszają nas do zadania sobie pytania: Co tak naprawdę decyduje o sile fotografii – uchwycony moment, opowieść, którą snuje, czy może prawda, którą – czasem przez przypadek – w sobie niesie?

Komentarze

Popularne posty