Książka "Zawód: fotoreporterzy" Jan Kosidowski
Nogi modelki były za grube, flesz mógł urwać palce, a mistrz prosił o radziecki aparat.
5 szokujących lekcji z życia fotoreportera.
Wstęp: Świat ukryty za obiektywem
Żyjemy w epoce fotograficznej obfitości. Każdy z nas nosi w kieszeni aparat zdolny uchwycić niemal każdy moment w niemal każdych warunkach. Jedno kliknięcie, chwila obróbki w aplikacji i zdjęcie jest gotowe, by obiegnąć świat. Ta wszechobecna łatwość sprawiła, że zapomnieliśmy o świecie, z którego ta sztuka się wywodzi – o profesjonalnym fotoreportażu XX wieku. Był to świat, w którym zrobienie zdjęcia stanowiło fizyczne wyzwanie, techniczny kompromis i często poważny dylemat etyczny.
Jak naprawdę wyglądała praca ludzi, których zdjęcia kształtowały nasze postrzeganie historii? Co kryło się za ikonicznymi kadrami, zanim stały się częścią zbiorowej pamięci? Unikalne okno do tego zaginionego świata otwiera książka Jana Kosidowskiego „Zawód: fotoreporterzy”. To fascynujący zbiór wspomnień polskiego fotoreportera, który uczył się fachu w Nowym Jorku, a następnie przez dekady dokumentował rzeczywistość dla legendarnych pism, takich jak tygodnik „Świat”. Z jego barwnych opowieści wydestylowaliśmy pięć najważniejszych i najbardziej zaskakujących lekcji, które na zawsze zmienią wasze spojrzenie na stare fotografie.
1. Jedyna zasada w fotografii? Łamać wszystkie inne.
W nowojorskiej szkole fotograficznej, do której uczęszczał Kosidowski, studentów od samego początku uczono kontrintuicyjnej filozofii. Instruktorzy podkreślali, że różnica między profesjonalistą a amatorem nie polega na zrobieniu jednego genialnego zdjęcia. To może być dziełem przypadku. Prawdziwa maestria polega na zdolności do zrobienia zawsze i w każdych warunkach co najmniej dobrego, czytelnego zdjęcia. To umiejętność opowiedzenia historii obrazem, niezależnie od fatalnego oświetlenia, chaosu czy presji czasu. Fundamentem tego podejścia była jedna, wyzwalająca myśl, którą olbrzymi, jowialny Szwed, instruktor teorii fotograficznej, przekazał swoim studentom:
„poza prześwietleniem filmu w silnym świetle słonecznym nie ma w fotografii zasad, których nie można łamać.”
Takie postawienie sprawy od samego początku uwalniało od paraliżującej presji technicznej doskonałości. Zamiast ślepo podążać za podręcznikowymi regułami, fotoreporterzy uczyli się je naginać i łamać, by służyły nadrzędnemu celowi: opowiadaniu historii. To właśnie ta swoboda pozwalała skupić się na istocie fotoreportażu – uchwyceniu prawdy o człowieku i chwili. A przynajmniej jej pozorów.
2. Aparat nie kłamie, ale fotoreporter – owszem.
Wbrew powszechnemu przekonaniu, że fotografia jest obiektywnym lustrem rzeczywistości, Kosidowski bez ogródek przyznaje, że to jedno z najpotężniejszych narzędzi manipulacji. Każde zdjęcie to wybór – fragmentu rzeczywistości, momentu, perspektywy. Już sam akt kadrowania jest interpretacją, a co dopiero świadome działania mające na celu „ulepszenie” prawdy. W swojej książce autor podaje na to co najmniej dwa jaskrawe przykłady.
Pierwszy to historia zdjęcia na okładkę, przedstawiającego dziewczynę z naręczem słoneczników. Fotografia była udana, ale modelka miała – zdaniem redakcji – „nogi solidne i (...) trochę zbyt grube”. Graficzki w redakcji bez wahania przystąpiły do dzieła. Na finalnej okładce nogi dziewczyny były już „zgrabne, wprost idealnie ukształtowane”. Drugi przykład to świadome wykorzystanie starego, niepowiązanego zdjęcia do zilustrowania zupełnie nowego tematu. Realizując dla jednego z pism kobiecych fotoreportaż o powrotach z wakacji, Kosidowskiemu brakowało nostalgicznego kadru. Przypomniał sobie wówczas o fotografii zrobionej kilka lat wcześniej. W finalnej publikacji pojawił się sugestywny obraz zamyślonej dziewczyny w oknie pociągu. Tyle że w rzeczywistości... wyjeżdżała na wakacje. Tym razem kłamstwo nie uszło mu płazem. Zadzwonił kolega z redakcji, Jarochowski: „Znowu z niczego chcesz zrobić coś dobrego? To zdjęcie z dziewczyną ja znam...”. Te drobne i większe „kłamstwa” były na porządku dziennym, udowadniając, że fotografia rzadko bywa czystą prawdą, a znacznie częściej jej zręczną interpretacją.
3. Błysk flesza, który mógł pozbawić wzroku.
Dzisiejszy błysk flesza to dyskretny, bezpieczny impuls światła. Kiedyś był eksplozją, która niosła ze sobą realne zagrożenie. Przed erą bezpiecznych żarówek magnezjowych, fotoreporterzy używali sypkiej magnezji – łatwopalnego proszku, który po odpaleniu dawał potężny, choć niekontrolowany błysk. Praca z tym materiałem przypominała bardziej zabawę z odbezpieczonym granatem niż robienie zdjęć. Ryzyko było wpisane w zawód, o czym świadczy wstrząsający fragment z amerykańskiego skryptu dla przyszłych adeptów sztuki fotograficznej z lat czterdziestych:
„...wielu fotoreporterów straciło palce, rękę czy oczy w czasie wykonywania zdjęć z magnezją. Nie ma fotoreportera, który nie miałby smutnych doświadczeń i nie ma dnia bez poważnych wypadków”...
Momentem przełomowym, który zakończył erę sypkiej magnezji, była krótka anegdota z udziałem potentata prasowego Williama Randolpha Hearsta. Podczas pamiątkowej sesji niecierpliwy fotoreporter, chcąc przyspieszyć pracę, wsypał nową porcję magnezji na gorący jeszcze aparat. Proszek natychmiast wybuchł, a odłamki szkła poraniły samego Hearsta. Wściekły magnat wydał w całym swoim koncernie zakaz używania niebezpiecznej technologii, co zmusiło rynek do szybkiej adaptacji bezpieczniejszych lamp.
4. Nieznośna ciężkość sprzętu: fotograf jako tragarz.
Zapomnij o lekkim bezlusterkowcu przewieszonym przez ramię. Fotoreporter w połowie XX wieku był przede wszystkim tragarzem. Amerykański podręcznik z 1948 roku, cytowany przez Kosidowskiego, wymienia standardowe wyposażenie na „przeciętny temat”:
- Wielkoformatowy aparat prasowy na negatywy 4x5 cala.
- 12 podwójnych kaset na cięte negatywy.
- Około 30 różnych żarówek magnezjowych.
- Dodatkowa lampa i długie kable.
- Trzy wymienne obiektywy, filtry, osłona przeciwsłoneczna.
- Ciężki statyw noszony osobno.
Całość mieściła się w dużej, sztywnej torbie, której waga i rozmiar ledwo pozwalały na podróżowanie komunikacją miejską. To jednak nic w porównaniu z pionierami fotografii. Kosidowski przywołuje historię Williama Henry'ego Jacksona, który w 1875 roku wyruszył dokumentować rejon Yellowstone. Jego główny aparat, na szklane płyty o wymiarach 51x62 cm, transportował na grzbiecie muł o symbolicznym imieniu „Hypo”. Za nim podążały kolejne muły, dźwigając setki ciężkich, szklanych płyt, chemikalia i przenośną ciemnię. Była to praca wymagająca siły i determinacji, o której dziś, z naszym kieszonkowym sprzętem, trudno nawet myśleć.
5. Rewolucja w kieszeni: jak jeden człowiek z Leicą zmienił wszystko.
W 1956 roku do Polski przyjechał Henri Cartier-Bresson, jeden z najwybitniejszych fotoreporterów w historii. Jego wizyta w redakcji tygodnika „Świat” wywołała prawdziwą rewolucję. Polscy fotografowie, przyzwyczajeni do dźwigania ciężkich i nieporęcznych aparatów, z fascynacją obserwowali jego styl pracy. Cartier-Bresson był niemal niewidzialny. Poruszał się bezszelestnie, z małym, czarnym aparatem Leica, który wydawał się przedłużeniem jego oka. Działał błyskawicznie, nie ingerując w rzeczywistość, stając się dyskretnym obserwatorem. Jego filozofia była równie rewolucyjna co sprzęt:
„Podchodź do tematu fotografowanego miękko, na czubkach palców. Ręka w aksamitnej rękawiczce, oko jastrzębia...”
Jego metody zainspirowały Kosidowskiego i jego kolegów do natychmiastowej zmiany. Porzucili wielkoformatowe aparaty na rzecz małych, szybkich i dyskretnych aparatów małoobrazkowych, co otworzyło przed nimi zupełnie nowe możliwości reportażowe. Jednak najbardziej znamienna jest anegdota, która doskonale demitologizuje postać mistrza. Sam Cartier-Bresson, zafascynowany jakością radzieckiego obiektywu 80 mm, który zobaczył u Kosidowskiego, poprosił go o pomoc w zakupie... aparatu Zorkij z tym samym szkłem. Ten moment pokazał, że w fotografii nie liczy się fetysz sprzętu, ale wizja i umiejętność patrzenia.
Zakończenie: Spojrzenie przez brudną szybę historii
Opowieści Jana Kosidowskiego przypominają nam, że za pozornie prostym aktem zrobienia zdjęcia kryje się fascynująca historia technologicznych zmagań, etycznych kompromisów i niezwykłej ludzkiej determinacji. Świat dawnych fotoreporterów, pełen wybuchającej magnezji, absurdalnie ciężkiego sprzętu i świadomych manipulacji obrazem, jest dowodem na to, jak bardzo zmieniła się ta dziedzina. Jednocześnie uświadamia nam ponadczasową prawdę: aparat zawsze był i będzie tylko narzędziem w rękach człowieka.
Gdy następnym razem spojrzysz na stare, czarno-białe zdjęcie, zastanów się – co tak naprawdę widzisz: fragment uchwyconej prawdy czy perfekcyjnie skonstruowane, piękne kłamstwo?
Komentarze
Prześlij komentarz