Książka "Capa. Szampan i krew" Alex Kershaw

 

Nie tylko „Padający żołnierz”:

5 faktów z życia Roberta Capy, które kompletnie zmieniają jego historię

Robert Capa. Już samo nazwisko przywołuje obraz archetypu – odważnego, charyzmatycznego fotoreportera wojennego, który z Leiką w dłoni rzucał się w sam środek historycznych kataklizmów. Jego motto, „Jeśli twoje zdjęcia nie są wystarczająco dobre, to znaczy, że nie byłeś wystarczająco blisko”, stało się dogmatem dla pokoleń fotografów. Jednak za legendą uwiecznioną na ziarnistych, poruszających kadrach z hiszpańskiej wojny domowej, D-Day czy Indochin, kryje się postać znacznie bardziej złożona, tragiczna i na wskroś ludzka.

Jak ujawnia Alex Kershaw w biografii „Capa – Szampan i krew”, człowiek, którego znamy jako Roberta Capę, był mistrzem autokreacji zbudowanym na sprzecznościach. Był hazardzistą zdolnym przepuścić w kartach fortunę i romantykiem naznaczonym przez niewyobrażalną stratę. Był uchodźcą walczącym o przetrwanie i bon vivantem, który uwielbiał szampana, szybkie samochody i piękne kobiety. Poniższy artykuł, opierając się na faktach z jego biografii, odsłania pięć zaskakujących zwrotów akcji, które rzucają zupełnie nowe światło na historię człowieka, którego pierwszym i najważniejszym dziełem nie było zdjęcie, lecz on sam – autoportret tak doskonały, że z czasem przekonał nawet swojego twórcę.


1. „Robert Capa” to mistyfikacja. Narodził się z biedy i potrzeby uznania.

Robert Capa, słynny amerykański fotograf, nigdy nie istniał. Był starannie skonstruowanym mitem, marketingowym fantomem powołanym do życia z desperacji przez młodego, pozbawionego grosza węgierskiego uchodźcę, André Friedmanna. Jak pisał jego przyjaciel, John Hersey:

„Capa, ów fotograf, któremu koledzy i rywale przypisują najznakomitsze zdjęcia drugiej wojny światowej, nie istnieje. Capa jest wymysłem”.

W Paryżu, w 1936 roku, Friedmann wraz ze swoją partnerką, Gerdą Pohorylles, wpadli na zuchwały pomysł. Stworzyli postać Roberta Capy – bogatego, utalentowanego i nieco ekscentrycznego fotografa z Ameryki. Gerda, która sama przyjęła pseudonim Taro, odgrywała rolę jego agentki. Oferowała redakcjom zdjęcia „wielkiego Capy” za 150 franków za sztukę – trzykrotność obowiązującej stawki – podczas gdy André, prawdziwy autor, pracował w ciemni. Mechanizm działał idealnie. Jak ujął to Hersey, powstała wyjątkowa symbioza: „Capa kochał się w Gerdzie, Gerda kochała się w Andre, Andre kochał się w Capie, a Capa kochał Capę”.

Ta brawurowa mistyfikacja, zrodzona z biedy i potrzeby uznania, stała się aktem założycielskim jego tożsamości. Był to pierwszy i najważniejszy akt kreacji artysty, który postanowił, że jego życie stanie się jego największym dziełem. Jednak ten starannie skonstruowany mit, stworzony przez dwoje ludzi, wkrótce miał zostać wystawiony na najcięższą próbę – zderzenie z brutalną, nieinscenizowaną rzeczywistością wojny, która zabrała mu jego współautorkę.


2. Jego największa miłość zginęła tragicznie, a on do końca życia czuł się winny.

Postacią kluczową dla stworzenia legendy Capy była Gerda Taro. Nazywana przez przyjaciół "la pequeña rubia" („mały rudy lisek”), była nie tylko muzą i partnerką biznesową, ale przede wszystkim wielką miłością jego życia i współtwórczynią mitu. To ona nadała jego życiu kierunek, pomogła mu wyjść z biedy i sama stała się utalentowaną fotoreporterką wojenną. Ich wspólna historia zakończyła się nagle i brutalnie. W lipcu 1937 roku, podczas bitwy pod Brunete w trakcie hiszpańskiej wojny domowej, Gerda Taro zginęła, zmiażdżona przez republikański czołg.

Jej śmierć była dla Capy czymś więcej niż osobistą tragedią – była unicestwieniem połowy jego nowej tożsamości. André Friedmann został sam, by samotnie odgrywać rolę, którą wymyślili we dwoje. Do końca życia obwiniał się o to, że zostawił ją samą na froncie. Jego przyjaciel, Pierre Gassmann, wspominał jego słowa pełne rozpaczy:

„Zostawiłem ją samą w niebezpieczeństwie – nigdy by nie zginęła, gdybym był przy niej. [...] Nigdy bym nie pozwolił jej stanąć na stopniu samochodu. To takie lekkomyślne. Nigdy bym na to nie pozwolił”.

Trauma po stracie Gerdy stała się psychologicznym silnikiem napędzającym resztę jego życia. Pogrążył się w cynizmie, nihilizmie i autodestrukcyjnej brawurze – ryzykowny hazard, kompulsywne romanse i śmiertelne ryzyko na polu bitwy stały się jego sposobem na życie w roli, która straciła sens. Jak wspominał Henri Cartier-Bresson, jego bliski przyjaciel, Capa „jakby okrył się całunem”. Strata Gerdy na zawsze złamała mu serce i ukształtowała jego późniejszą, brawurową kreację fotoreportera, który niczego się nie boi.


3. Najsłynniejsze zdjęcie wojenne w historii może być inscenizacją.

„Padający żołnierz” to ikona fotografii wojennej, symbol absurdalności i tragedii każdego konfliktu. Zdjęcie przedstawiające republikańskiego milicjanta w chwili trafienia kulą stało się najsłynniejszym dziełem Capy i ugruntowało jego legendę. Jednak jego autentyczność od dekad pozostaje przedmiotem gorących sporów. Czy żołnierz na zdjęciu rzeczywiście zginął, czy może po prostu potknął się, zbiegając ze wzgórza? A może cała scena była upozorowana?

Kontrowersje te nabierają nowego znaczenia w kontekście jego mistrzostwa w autokreacji. Czy potencjalna inscenizacja zdjęcia była jedynie przedłużeniem tego samego twórczego impulsu, który powołał do życia postać „Roberta Capy”? Wątpliwości podsycał sam fotograf, przedstawiając na przestrzeni lat różne, sprzeczne wersje wydarzeń. Nawet jego biografowie, jak francuski dokumentalista Patrick Jeudy, wskazują na niejasności i sugerują, że kadr mógł być wynikiem przypadku lub świadomej reżyserii. Paradoksalnie, sam Capa w wywiadzie radiowym z 1937 roku, odnosząc się do swojej pracy w Hiszpanii, powiedział:

„Żeby robić zdjęcia w Hiszpanii, nie trzeba żadnych sztuczek. [...] Prawda jest najlepszym obrazem i najlepszą propagandą.”

Niezależnie od prawdy, zdjęcie zaczęło żyć własnym życiem, stając się uniwersalnym symbolem. Spór wokół „Padającego żołnierza” dobitnie pokazuje, jak cienka jest granica między dokumentem a mitem – granica, na której Robert Capa, artysta i mistyfikator, poruszał się przez całe życie.


4. Kultowe zdjęcia z D-Day to tylko resztki. Prawie cały materiał został zniszczony przez błąd w ciemni.

6 czerwca 1944 roku Robert Capa dokonał jednego z najodważniejszych czynów w historii fotoreportażu. Jako jedyny fotograf wylądował z pierwszą falą amerykańskich wojsk na plaży Omaha, najbardziej krwawym odcinku lądowania w Normandii. W ogniu niemieckich karabinów maszynowych, sparaliżowany strachem, zdołał zrobić cztery rolki filmu, po czym uciekł z plaży na pokładzie barki sanitarnej.

Jednak w tej historii to nie Capa miał ostatnie słowo. Gdy rolki dotarły do londyńskiego biura magazynu „Life”, młody asystent w ciemni, Dennis Banks, w pośpiechu ustawił zbyt wysoką temperaturę w suszarce. Emulsja na trzech z czterech rolek filmu dosłownie się roztopiła, bezpowrotnie niszcząc bezcenne kadry. Ocalało zaledwie jedenaście ujęć. To właśnie te poruszone, ziarniste i „nieostre” fotografie, naznaczone dramatyzmem chwili i tragicznym błędem, stały się ikonicznym zapisem D-Day. Los zadrwił z mistrza autokreacji – mit zdjęć z D-Day został, ironicznie, udoskonalony nie przez niego, lecz przez przypadek. Wypadek w ciemni stworzył estetykę surowej autentyczności, której Capa nigdy nie mógłby zaplanować, a która na zawsze zdefiniowała wizualne wyobrażenie inwazji.


5. Zginął w Indochinach, relacjonując wojnę, której nigdy nie chciał fotografować.

Po II wojnie światowej Robert Capa przeżywał głęboki kryzys. Czuł się wypalony, a rola fotoreportera wojennego przestała go pociągać. Mówił, że „z wojną jest jak ze starzejącą się aktorką. Jest coraz mniej fotogeniczna, za to coraz bardziej niebezpieczna”. Odmówił wyjazdu do Korei, czując, że ten rozdział jego życia jest już zamknięty. Wydawało się, że chce wreszcie uciec od postaci, którą tak długo odgrywał.

Jednak w 1954 roku, podczas pobytu w Japonii, borykając się z problemami finansowymi, przyjął propozycję od magazynu „Life”: miesięczne zastępstwo za innego fotografa w Indochinach. Tuż przed wylotem rozmawiał z reporterem Howardem Sochurkiem, któremu wyznał:

„Wielokrotnie powtarzał: «To jedyna wojna, jakiej nie relacjonowałem i jakiej nigdy nie chciałem relacjonować».”

25 maja 1954 roku, podczas patrolu z francuskimi żołnierzami, zszedł z drogi, by zrobić lepsze ujęcie. Wszedł na minę przeciwpiechotną. Zginął na miejscu, z aparatem w dłoni, polując na obraz, który mógłby ostatecznie uwolnić go od obowiązku bycia Robertem Capą. Jego życie zakończyło się w sposób tragicznie ironiczny – na wojnie, której unikał, co stanowiło gorzkie zwieńczenie losu człowieka, który całe życie uciekał przed wojną i jednocześnie nie potrafił bez niej żyć.


Zakończenie

André Friedmann, alias Robert Capa, był ucieleśnieniem mitu, który sam stworzył, ale jednocześnie człowiekiem naznaczonym przez traumę, stratę i nieustanną ucieczkę. Jego historia to opowieść o brawurze i strachu, o miłości przerwanej przez śmierć, o mistyfikacji, która stała się prawdą, i o talencie, który zrodził się z chaosu XX wieku. Prawdziwa biografia Capy jest znacznie bardziej ludzka i tragiczna niż jego publiczna legenda.

Historia Capy zmusza nas do pytania: czy siła jego legendy – i jego zdjęć – leży w uchwyceniu prawdy, czy w doskonałości mitu, który sam stworzył? I czy w brutalnym teatrze XX wieku, bycie naocznym świadkiem historii nie wymagało czasem od artysty, by najpierw stał się swoim własnym, najdoskonalszym dziełem fikcji?


Komentarze

Popularne posty